Z Przemasem, na co dzień grającym w stołecznym Lostbone, znamy się nie od dziś. Co prawda, jeszcze nie od kultowej wódeczki do wódeczki i kabanosika do kabanosika, ale o metalu zdarzyło się nam przegadać niejedną pełną godzinę. Efekt jednej z naszych ostatnich rozmów, przeprowadzonych – tradycyjnie – w luźnej atmosferze, poniżej.

 

 

 

 

„Ominous” to znaczący krok naprzód w karierze Twojego zespołu. Nie chodzi mi tutaj o dystrybucję krążka czy naprawdę zadowalającą oprawę graficzną – bo z tym czasem u Was bywało kiepsko (śmiech), ale o sam aspekt czysto muzyczny. Po tych kilku latach wspólnej gry i dość oczywistych inspiracjach na samym początku, ten album jest, przynajmniej według mnie, kwintesencją słowa progres. Jak Ty oceniasz rozwój swojego zespołu i czym „Ominous” jest dla Ciebie?

To chyba komplement? (śmiech). Dzięki, miło mi to słyszeć, tym bardziej, że nie podchodzisz do sprawy bezkrytycznie. Dla mnie rozwój zespołu to ciągły proces, którego wszystkie etapy były potrzebne, aby dotrzeć do tego, co mamy dziś. Staramy się tworzyć taką muzykę, jaką czujemy, jakiej granie, ale też słuchanie, nam samym sprawia przyjemność. Wracając do „Ominous”, to zapis tego, co działo się w naszych głowach przez ostatnie dwa lata, nie chcemy się powtarzać, ale też zmieniać na siłę. Muzyka musi być naturalna.

 

 

Konsekwentnie – co dwa lata – wydajecie nowy materiał. Bez większych zmian personalnych, za to z coraz większym zapałem i produkcją. A przecież większość członków Lostbone ma inne projekty. Choćby Barton wciąż dobrze realizuje się w Chain Reaction.

Jedno nie przeszkadza drugiemu, a doświadczenie z innych zespołów tylko pomaga. Wypracowaliśmy sobie system koordynacji działań, dzięki któremu zazwyczaj sobie nie wchodzimy w drogę. Co do intensywności funkcjonowania Lostbone, to tak po prostu wyszło. Nie zakładaliśmy wydawania płyt równo co dwa lata, ale ponieważ nas nosi i nudzi nam się bez dłubania w nowych pomysłach, to tak wyszło. Poza tym gramy dość dużo koncertów i dla zachowania własnej zajawki, po jakimś czasie musimy dodać coś nowego.

 

 

Na krążku macie kilka featuringów, w tym jeden bardzo mile zaskakujący, wokalisty francuskiego L’Esprit Du Clan. Jak doszło do takiej współpracy?

W 2009 roku zagraliśmy kilka koncertów z L’Esprit Du Clan. Okazali się być bardzo sympatycznymi ludźmi. Gdy zdecydowaliśmy, że chcemy zaprosić gości na płytę, Shiro był pierwszą osobą, o jakiej pomyśleliśmy. Zadzwoniłem, okazało się że jest zainteresowany, oczywiście pod warunkiem, że spodoba mu się numer, a nam jego wokale. Wysłaliśmy mu tylko jeden utwór – „Eclipse” i wszystko zażarło. Nagrywał u siebie w Paryżu, ale poszło bardzo sprawnie i bezproblemowo. Wyszedł nam z tego jeden z najbrutalniejszych numerów, jakie zrobiliśmy.

 

 

Dla promocji krążka zrealizowaliście klip, na który składają się, jak mniemam, m.in. przebitki z koncertu z Cavalera Conspiracy. Takie klipy są ostatnio dość popularne, bez fabuły, a wykonują przysłowiową robotę. Nie jest to Wasz pierwszy obrazek, ale chyba najlepiej spełniający swoją rolę. Jaki masz stosunek do klipów w ogóle? To wymóg, który staje się dodatkiem czy rzeczywiście czasem warto opowiedzieć jakąś historię, która będzie korespondowała z utworem?

Klip został nagrany w Stodole, ale nie podczas koncertu z CC – nie dostaliśmy wtedy zgody na filmowanie. Graliśmy tam też z Hunter, udało nam się dograć ekipę i zarejestrować cały występ. Publiczność tego wieczoru była tak niesamowita, że postanowiliśmy wykorzystać ten materiał i zrobić z niego klip. Takie klipy były chyba od zawsze, a my mogliśmy zrobić fajnie zmontowany film tego rodzaju, więc nie było się nad czym zastanawiać. Jesteśmy zespołem koncertowym, nasza muzyka nie jest wytworem myszki w studiu, potrafimy wykonywać to, co gramy, dlatego podkreślenie tej strony naszej działalności było całkiem naturalne. Nie robimy klipów „bo trzeba”. Robimy to dla własnej satysfakcji. To jakby kolejna sfera związana z muzyką, w której można się twórczo wykazać. Jak do tej pory mamy tylko jeden klip „reżyserowany”, do numeru „Severance”, ale właśnie pracujemy nad kolejnym, który będzie zupełnie inny i mam nadzieję, że chociaż trochę zaskakujący.

 

 

Ruszyliście w metalową trasę roku razem z reaktywowanym Hedfirst, którego niegdyś byłeś integralną częścią. Jak minął pierwszy tydzień trasy, i co sądzisz o polskojęzycznym materiale Bayera i spółki?

Pierwszy weekend możemy zaliczyć do jak najbardziej udanych, fajne kluby, dobra publika, dobra atmosfera, zarówno w ekipie, jak i na koncertach. Również zaproszone zespoły pokazały klasę. Start się udał, oby tak dalej. Co do nowego Hedfirst – jest to bez wątpienia najlepiej brzmiący i najbardziej spójny materiał jaki nagrali. Jest na tej płycie kilka moich faworytów, jeśli chodzi o ich dorobek, jak chociażby „Od Milionów Lat”. Szkoda tylko, że patałachy nie grają go jeszcze na koncertach – do roboty, lenie!

 

Monster Enegry Drink śmiało wkroczył na nasz rynek. Napój, jak i korporacja za nim stojąca, znane są ze wspierania ekstremalnych inicjatyw, zarówno sportowych, jak i muzycznych. Myślisz, że jest szansa na to, aby w Polsce wyglądało to tak, jak zagranicą?

Jak najbardziej! W latach dziewięćdziesiątych mocna muzyka znajdowała się w polu zainteresowań dużych firm. Trasy koncertowe czy festiwale były sponsorowane przez browary czy producentów wódek. Strzałem w plecy była ustawa w wyniku której tego typu imprezy nie mogą być sponsorowane przez producentów alkoholi wysoko procentowych, a potem sponsorzy skierowali budżety w stronę innych gatunków muzyki. Ale od kilku lat gitarowa muza powraca do mainstreamu, tak więc może również tego typu firmy jak Monster zaczną u nas prężnie coś tym kierunku robić. Zresztą, pierwszym przykładem jest Glaca z My Riot i Sweet Noise, który już takowy endorsement z Monsterem posiada. Chciałbym, żeby to poszło dużo dalej, bo skorzystaliby na tym wszyscy – i zespoły, i sponsorzy, i, przede wszystkim, fani.

 

 

Jesteś magistrem politologii. Domyślam się, że krytycznie odnosisz się do tego, jak rządzi ekipa Tuska, ale trzeba przyznać, że lepszej, długoterminowej alternatywy nie ma. Gdybyś mógł dokonać zmian, a przynajmniej – mieć możliwość przeprowadzenia bądź zawetowania kilku reform – co byś zmienił? Pamiętaj! W granicach rozsądku!  (śmiech)

Wyszperałeś moje CV? (śmiech). Wiesz – nic nie jest czarno-białe, choć niektórzy chcieliby, aby społeczeństwo tak to postrzegało. Prawda jest taka, że dużo zdrowszy i spokojniejszy jestem, gdy nie śledzę codziennie wiadomości. Nie chcę też za bardzo łączyć muzyki i Lostbone z rozmową o poglądach politycznych. Każdy z nas – a przynajmniej część, ma swoje rozumy i to nimi powinna się kierować. Jestem realistą, mam świadomość tego, że polityka to syf i nigdy nie będzie ładna, czysta i przejrzysta. Staram się też nie oceniać tego, co się dzieje przez pryzmat wyrywkowych newsów z telewizji czy gazety, bo to, że o czymś jest najgłośniej, nie znaczy, że tak jest. Mam swój światopogląd i prawda jest taka, że nie ma w Polsce partii, z którą mógłbym się w pełni identyfikować, ale też nie mam takiej potrzeby. Poza tym od haseł programowych do rzeczywistości daleka droga, a autostrad niewiele. Przerażony byłem rządem PiS, Samoobrony i LPR plus poprzedni prezydent. Tamten zestaw wydawał się tak kuriozalny, że po wynikach wyborów moja wiara w mądrość wyborców mocno podupadła. Wiesz, nie ma idealnych rządów, nie ma idealnych polityków i nie ma cudów. Ale, do licha ciężkiego, są jakieś granice tolerancji na ciasnotę umysłową! Trzeba mieć do tego dystans, a duża część Polaków dystansu nie ma w ogóle i to prowadzi do skrajności, podziałów i fanatyzmów, które niektórzy politycy doskonale wykorzystują. A co bym zmienił? To chyba temat na osobny wywiad (śmiech). Chciałbym, aby Polska była państwem nowoczesnym, otwartym i świeckim – nie tylko w teorii, ale i w praktyce. Chciałbym, aby całkowity rozdział państwa od wszelkich związków religijnych był faktem a nie mitem. Chciałbym, żeby u rządzących było przede wszystkim więcej zdrowego rozsądku i konsekwencji w działaniu. Każdy chce przede wszystkim robić dobrze sobie, ale jeśli już robi sobie dobrze za moje pieniądze, to niech przynajmniej wykonuje jak należy swoje obowiązki. I nie bez powodu na początku podkreśliłem świeckość państwa. To dla mnie wiąże się nierozerwalnie z odejściem od zaściankowości, zawiści, śmierdzącego zgniłym trupem konserwatyzmu i średniowiecznej mentalności. Państwo powinno zapewniać mi podstawy prawne i bezpieczeństwo do tego, abym mógł realizować się zawodowo i prywatnie, a nie mówić mi, w co mam wierzyć, z kim mam spać i jakim papierem podcierać dupę. Dobra – następne pytanie!

 

Myślałeś już o ścięciu brody? (śmiech)

Nie! Muszę czymś maskować coraz większą liczbę podbródków! No i zawsze można w niej schować jedzenie na później (śmiech).

 

 

Riff roku 2011?

Zastrzeliłeś mnie! Czas tak szybko zasuwa, że często łapię się na tym, że „nowe” płyty, których słucham mają już po dwa lata. Na ostatnim Machine Head jest kilka zajebistych riffów, chociaż bardzo długo nie mogłem się do tej płyty przekonać. Vogg również wysmażył kilka mocnych tematów na nowym Decapitated. Więcej sobie teraz chyba nie przypomnę…  A może tak nasze „An Eye For An Eye”? (śmiech).

 

 

Dzięki za krótka rozmowę. Do zobaczenia pod sceną. Gdzieś i kiedyś!

To ja dziękuję! No, ja myślę!

 

 

Rozmawiał: Grzegorz „Chain” Pindor