Pół roku temu, po koncercie Soulfly, obawiałem się o formę Maksa Cavalery. Nie tylko artystyczną. Był apatyczny i przygaszony. Aktorsko odgrywał rolę lidera, ale trudno mu było wierzyć. Z Cavalera Conspiracy odżył.

ZOBACZ ZDJĘCIA Z KONCERTU

To rzecz jasna nie gibki, wszędobylski Max, który ganiał po scenie w latach 90. Ale nie wymagajmy niemożliwego. Czas płynie w jedną stronę i nikt nie młodnieje. Natomiast można mieć mniejszą lub większą chęć do życia, czy bez patosu – do grania metalu. A tym razem Max wyglądał jakby ją miał.

Oczywiście Cavalera Conspiracy to także Iggor, młodszy z braci Cavalera oraz, choć to niesprawiedliwe wymieniać go w tej kolejności, Mark Rizzo – wciąż niedoceniany – dźwigający ciężar prawie wszystkich partii gitar i w Soulfly i w CC. Jest też solidny Johnny Chow z doom metalowego Fireball Ministry, równocześnie i z obu zespołów Maksa. Ten rodzinny monolit utrwala jeszcze Ritchie Cavalera, pasierb Maksa, niestrudzenie wspierający go w „Black Ark”.

Zanim doszliśmy do tego stałego punktu programu, było trochę niespodzianek. Już intro, nawiązujące bezpośrednio do klimatów z „Roots” Sepultury, pozytywnie zaskoczyło. Przeszło w „Warlord” z promowanej płyty „Blunt Force Trauma”. W przeciwieństwie do Iron Maiden podczas Soniphere, Cavalera Conspiracy samodzielnie gra pierwszą piosenkę. Iggor dodaje energii swoim bębnieniem nie tylko starszemu bratu, ale i publiczności (której nie było aż tyle, ile można by się spodziewać na koncercie tak zasłużonej ekipy, ale to już rozważania dla socjologów), a na żywo nowe utwory wypadają bardziej hardcore’owo i nabierają wdzięku, który pcha widzów do żywych reakcji. Nietypowa była też konsekwencja Maksa w trwaniu przez ponad pół koncertu w nie najcieńszej, wojskowej kurtce. Na poprzednich koncertach średnio co dwa utwory zmieniał koszulkę, obnosząc się z sympatią do grup, których nazwy na nich widniały. Tym razem pokazał coś więcej. Wychodząc na bis, podczas którego tradycyjnie miało zabrzmieć „Roots”, Max wspomniał zmarłego w połowie grudnia Tomasza Dziubińskiego, który niejednokrotnie organizował koncerty wszystkich jego zespołów. „Roots for Tommy” pół roku po tej przedwczesnej śmierci Dziuby uświadomiło jak łatwo zapominamy i jak ważne jest, żeby pamiętać o tych, których już nie ma. Piękny gest. I jeszcze lepsze wykonanie klasyka z repertuaru Sepultury.

Cały, naprawdę udany koncert, nie pozwalał jednak zapomnieć przede wszystkim o tym, że odbywa się w ramach promocji albumu „Blunt Force Trauma”. Usłyszeliśmy dokładnie połowę utworów, ze skomplikowanym rytmicznie i brzmieniowo „Ghenghis Khan”, szybkim jak auta na poddlenek azotu „Torture”, przebojowym „Killing Inside”, czy świetnie wypadającym tytułowym.

Nieoceniony entuzjazm i pietyzm, z jakim Mark Rizzo gra i śpiewa wszystko, co trzeba, nie rzuca się już w oczy tak jak ostatnio. Dlatego, że Max więcej gra na gitarze, prawie się z nią nie rozstając, Iggor – jak zawsze – imponuje potężnym uderzeniem i tym swoim niepowtarzalnym, brazylijskim flow, a całości dopełnia Johnny i garść klasycznych – nie bójmy się użyć tego słowa – przebojów Sepultury i Nailbomb (poprzedzone odpowiednim wstępem „Wasting Away”), czy Cavalera Conspiracy, ale z bardziej udanej, pierwszej płyty.

To był nadspodziewanie dobry koncert, mimo „europejskiej” ceny biletów, co podkreślała spora część fanów. Najlepszych, bo i tak przyszli i bawili się do upadłego.

Częściowo wpływ na lepszy odbiór gwiazdy mógł mieć też bardzo udany występ wściekłego Lostbone. Warszawiacy z furią zaatakowali fanów Cavalera Conspiracy, za co zebrali zasłużone brawa.

Zbigniew Zegler